czwartek, 24 stycznia 2008

ANIOŁ (1)



Życie zawsze obfituje w wiele niespodzianek, zdarzeń dziwnych czy wręcz niewyjaśnionych. Z dzieciństwa pamiętam pewne wspomnienie mojej babci, które przeżyłam wielokrotnie we własnych snach lub analizując na jawie.

Kiedy pierwsze bomby w 1939 r. spadły na Zduńską Wolę, była wśród tych, którzy w panice uciekali na wschód. Na drodze do Łodzi parł strumień wozów konnych, rowerów i pieszych. Wszystko obciążone do granic możliwości ! Ruch właściwie w jednym kierunku, wyznaczanym każdego ranka przez wschodzące słońce…


- Niemcy idą ! – rozlegał się co jakiś czas histeryczny krzyk. Fala ludzi i zwierząt zaczynała rozpaczliwą ucieczkę w kierunku przeciwnym, tratując wszystko po drodze i siebie nawzajem. Strach wyzierał z każdego krzaka, zagajnika czy chałupy. Strach ustępował wraz ostatnim oddechem.
Wracano z powrotem na drogę, odszukując bliskich, znajomych i wreszcie… własny dobytek. Na trasie ucieczki pozostawali ci, którzy już nigdy nie mieli oglądać jesiennego zachodu.

Za Łodzią uciekali na Warszawę. Głód doskwierał coraz bardziej. Postoje były poświęcane na szukanie czegoś, co się nadawało do jedzenia. Nie było tego wiele. Ci przed nimi ogołocili okolicę jak szarańcza. W nocy każdy się układał, gdzie mógł i zasypiał kamiennym snem, by wczesnym rankiem ruszyć z tłumem dalej. Byle jak najdalej od huku bomb, wycia samolotów, wybuchów moździerzy i wszechobecnej śmierci.

- Dokąd teraz ? – pan Henryk wstrzymał konie, pytająco spoglądając zaczerwienionymi oczami za żonę. Staruszka wzruszyła ramionami:
- Byle dalej… - od chwili śmierci syna pod gruzami domu gasła z każdym dniem.
- A ty co myślisz ? – spojrzał na dziewczynę. Popatrzyła na rozdroże. Na lewo drogowskaz wskazywał Siedlce, na prawo – Puławy.
- Na wschodzie Rosjanie a na południu – Rumunia. – wyjaśniał cierpliwie pan Henryk, z troską obserwując wymizerowaną twarz pani Adeli.
Bardziej wiedziona intuicją wskazała kierunek na lewo.
- Tam ! – Wóz ze zgrzytem dołączył do lewej kolumny uciekinierów.

Opadali z sił. Konie również. Po trzech dniach wyraźnie osłabł Siwek. Pomogła wyrzucić część sprzętu, który dołączył do rzeczy, porzuconych przez tych, co był przed nimi. Tej nocy pochowali też panią Adelę. Zmarła bez słowa skargi czy pożegnania. Pan Henryk płakał jak dziecko, choć miał siedemdziesiątkę na karku. Musiała powozić zaprzęgiem.

Późnym wieczorem zagrzmiało niebo, choć nie było widać ani jednej chmurki.


Brak komentarzy: