Co za czasy ! Jeszcze przed Solidarnością obserwowałem w Banku PKO długie kolejki emerytów i rencistów, cierpliwie wydeptujących ścieżki do okienek po „te same” pieniądze. Te same, bo, podobnie jak dziś, niewystarczające.
.
Byłem świadkiem, kiedy staruszka skarżyła się, że nie ma siły stać dłużej w kolejce. Nota bene – dziesięć okienek kasowych a jedno tylko czynne.
.
Jak spod ziemi wyrosła, wycięta z żurnala, przedstawicielka banku. Z uśmiechem numer 53 ( czyli przeznaczonym dla staruszek po dziewięćdziesiątce ) zaproponowała:
- Mamy dla Pani wspaniałą ofertę: m-banking !! Czy możemy prosić o Pani adres mailowy ! –
Wezwane pogotowie zastało staruszkę w stanie katatonii, z miną wyrażającą najwyższe osłupienie...
.
.
Co za czasy ! A czym się właściwie te czasy różnią ? Chyba tym, że kiedyś więcej drobiu było w zagrodach a mniej w polityce. Teraz jest dokładnie odwrotnie !... Ale to dygresja.
.
.
Kiedy kupiłem mieszkanie na Targowej, udałem się do Zakładu Energetycznego, podpisać stosowną umowę. Ochrona kazała mi przejść przez „bramkę”. Po wyjęciu kluczy – musiałem przejść ponownie. Po odłożeniu portfela – jeszcze raz. Dopiero po wyciągnięciu protezy i przejściu po raz czwarty – przestało wyć.
Rewizja osobista przeszła w miarę sprawnie, tylko moje papiery zabrano do prześwietlenia. Portfel co prawda gdzieś się zawieruszył, ale w końcu stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że nie stanowię najmniejszego zagrożenia. Wskazano mi niezwykle uprzejmie wejście do sali, nad którą wisiał ogromny, dumny napis: „DZIAŁ OBSŁUGI KLIENTA POSPOLITEGO”.
.
Wszedłem. Zdziwiły mnie syknięcia i palce przyłożone do ust.
- Dzień dobry ! – zwróciłem się do pierwszego stanowiska po prawej. Rumiana blondynka zbladła... jak papier, który przed nią leżał.
- Do kierownika ! – szepnęła, wskazując odległy koniec sali. Poszedłem. Na podwyższeniu, przy biurku, siedział mężczyzna. A może ufoludek. Taki zielony był na twarzy. Całość świadczyła o skrajnym zblazowaniu i tylko przekrwione oczka połyskiwały wśród gęstych oparów alkoholu.
Moja ręka zawisła w powietrzu:
- Dzień dobry ! Przyszedłem w sprawie... –
Kierownik zrobił minę Świętego – Przypiekanego a jego dłonie z wyraźnym trudem ścisnęły skronie:
- Trzeba zalegalizować licznik... – dobiegł mnie jego słaby głosik.
- O ! Skąd pan kierownik zna moją sprawę ?! –
- Trzeba zalegalizować licznik... –
- Ale ten licznik jest już zalegalizowany ! – rzekłem nieco zdenerwowany.
Kierownik, któremu przeszkadzałoby bzyczenie komara, skrzywił się niemiłosiernie:
- Trzeba zalegalizować licznik... –
- Kto może to wykonać ? Wasz zakład czy jakiś inny ? –
- Trzeba zalegalizować licznik... –
- Zapłacę ! Może jakiś namiar... – nadzieja podniosła mój głos o dwa tony.
Cierpienia kierownika sięgnęły zenitu:
- Trzeba zalegalizować licznik... –
- Czy jest pan automatem ? – rzuciłem ze złością.
- Trzeba zalegalizować licznik... –
Odwróciłem się do gromady urzędniczek, z których połowa ukryła się za biurkami:
- Żądam widzenia z Dyrektorem !! – krzyknąłem.
Cisza... i tylko z tyłu...
- Trzeba zalegalizować licznik...
.
.
Co za czasy ! Jedynie alkohol działa tak samo. Pewnego razu szedłem ulicą Zamkową, kiedy natknąłem się na leżącego mężczyznę. Odezwał się we mnie doktor Judym. To po prawej stronie klatki piersiowej, bo po lewej krwawiło serce. Bez honorarium ?!
.
Obrażeń zewnętrznych nie stwierdziłem. Zawał ? Wylew ? Cukrzyca ? Oddech ? Jest. Tętno ? Jest. Odór alkoholu ? Jest. Uf !! Aż zakręciło mi się w głowie ! Zaraz zaczęło mnie suszyć i tylko nadzwyczaj silnej woli zawdzięczam, że nie krzyknąłem:
- Barman ! Kolejka dla wszystkich ! –
WTEM !!
.
- Jezus ! Maria ! Chłopa mi zabił ! – zelektryzował mnie przeraźliwy pisk. Z drzwi o szerokości bramy garażowej wytoczyła się... zaryzykuję... kobieta! Jakiś metr dziewięćdziesiąt i waga lokomotywy.
- Jak ci dam w mordę, to ci zęby dupą wylecą !! – dorzuciła, ruszając w moją stronę a biust zafalował ostrzegawczo. Zdałem sobie sprawę, że niechby jedna pierś choć lekko się o mnie otarła... będę trupem.
Jednak desperacko przyjąłem pozycję walki, znaną tylko mistrzom karate. Mam przecież 1 DAN – czarny pas mistrzowski, ukończony zaocznie w kursie korespondencyjnym !
Lokomotywa nadal się do mnie zbliżała !
Wydałem bojowy okrzyk ninja, zdolny porazić wściekłego byka... Lokomotywa przyśpieszyła !! Ja... popuściłem !...
Wkrótce zabarykadowałem się w domu...
Karate – karatem a cycek cyckiem !
wtorek, 4 marca 2008
piątek, 25 stycznia 2008
ANIOŁ (3)
Dzień za dniem. Bez bomb i świstu kul. Ale pewnego wieczoru…
- Zbliżamy się do dużej wsi – Anioł stał przed kolumną uciekinierów. Cisza stała się wręcz namacalna. Wszystkie oczy zawisły na ustach tego… Anioła.
Nikt nie wątpił, nie czuło się strachu i nawet nieliczne psy nie ośmieliły się ruszyć.
- Za tą wsią jest granica rumuńska, gdzie was przepuszczą. Ale jest problem! Ta wieś jest zła… Zostawcie tutaj to, co zbędne i maszerujcie wraz z żołnierzami, partiami po trzydzieści osób i… niech was Bóg ma w swojej opiece ! –
Spojrzałam po tłumie, który stał nadal bez ruchu, jakby czekając na dalsze słowa. Ale miejsce, gdzie stał Anioł… było puste !
- Ruszcie się ! – Wyrzućcie to, czego nie potrzebujecie ! Kto skończy – grupuje się w trzydziestki ! – żołnierzy jakby przybyło. Po godzinie jedenaście grup uciekinierów posuwało się w kierunku zabudowań, majaczących w świetle księżyca.
- Tu 16 Pułk Podhalański Wojska Polskiego ! – ze zdumieniem rozpoznała głos Anioła !
- Jeżeli padnie ze wsi chociaż jeden strzał, wieś zostanie spalona a mieszkańcy rozstrzelani ! – głos rósł i potężniał, wdzierał się w każdą szparę, każdy zakamarek, niósł ogromną moc…
- Pieeerwsza kompaniaaa ! Naaaprzóóód MARSZ ! – około dwudziestu żołnierzy ruszyło na czele pierwszej trzydziestki cywilów. Któryś rzucił granat, inny wystrzelił… Miarowy krok zadudnił na ubitym trakcie…
Wieś zastygła, świece pogasły. Domy z obu stron drogi jakby oddaliły się od niej…
- Drugaaaa kompaniaaaa ! Naaaprzóóóód MARSZ ! – przed drugą grupą uciekinierów już uformowana była szpica z dwudziestu żołnierzy w polskich mundurach ! Marszowy krok odbijał się echem od cieni chałup i gasł w miarę oddalania się od pozostałych.
Drżała. Wydawało jej się, że walące serce ujawni prawdę tutejszym mieszkańcom. Wtem z lasu wyskoczyło kilkunastu naszych żołnierzy. Spoceni, zziajani utworzyli czoło kolumny. Kilka strzałów…
- Trzeciaaaa kompaniaaaa ! Naprzóóóód MARSZ !!! – ruszyli. Wieś była duża. Ciągnęła się bez końca – jakieś tysiąc chałup, cztery – pięć tysięcy dusz. Kątem oka zobaczyła przemykające skrajem lasu postacie.
To druga dwudziestka polskich żołnierzy ? Więc Anioł miał ledwie czterdziestu ludzi !
Z oddali dobiegło: - Czwartaaaa kompaniaaa ! –
- Biegiem prosto do mostu ! – jeden z tych, co ich przeprowadzili, wskazał kierunek. – Dwa kilometry stąd jest granica ! Tam będziecie bezpieczni ! –
Ruszyli. Oni do granicy, żołnierze z powrotem, skrajem lasu…
- Piątaaaa kom…. ! –
Szukali Anioła wiele lat. Niestety…
czwartek, 24 stycznia 2008
ANIOŁ (2)
- Bombowce !!! Ludzie uciekajcie !!! Jezus, Maria !!!– okrzyki ostrzeżeń mieszały się z okrzykami przerażenia, wołaniem o pomoc, łkaniem… Tłum rozpierzchł się na wszystkie strony. Narastający łomot upewnił, że samoloty Niemców atakują. Wybuchy bomb i terkot karabinów maszynowych, krzyki mordowanych, jęki rannych…
Biegła przez las a gałęzie chłostały jej twarz, szarpały ubranie i jęczały, jakby prosiły, by nie zostawiać ich samych. Po kilkuset metrach padła bez czucia na ziemię. Wzrok odmawiał jej posłuszeństwa, podobnie jak odmówiły nogi. Zasnęła.
Noc jeszcze wisiała nad lasem, kiedy chłód zaczął ją kąsać po obolałym ciele. Zwlokła się z pagórka. Gdzie jest ? Co to za miejsce ? Powoli ruszyła z powrotem.
Droga była usłana lejami po bombach, martwymi uciekinierami i zwierzętami. Znajomy wóz leżał na boku, przyciskając pana Henryka. Jeszcze ściskał chomonto Siwka. Oboje byli martwi.
Został tylko drugi koń, Gniady, wyraźnie przestraszony tym świeżym cmentarzem.
- Zostaliśmy tylko my ! – szepnęła przez łzy – Nie opuszczaj mnie… –
Gniady w odpowiedzi musnął chrapami jej podarty kubrak.
Dosiadając Gniadego na oklep, z niewielkim zapasem prowiantu, ruszyła przed siebie.
Dzień i noc zlały się w jedno pasmo. Mijały jak zły sen. Robiła krótkie postoje. Nigdzie żywego człowieka ! Pustka ! Gdyby nie Gniady chyba umarłaby ze strachu. Po kilku dniach straciła kierunek i orientację. Płacz nie pomagał. Koił tylko sen.
Sen. Gdy się obudziła, pochylał się nade nią człowiek. Usiadła ze strachu, ale…
Miał polski mundur ! Po sekundzie dotarło do niej, że widzi skupisko wozów, grupy ludzi dorosłych i dzieci oraz kręcących się miedzy nimi żołnierzy.
- Kim jesteś ? – przez suche gardło z trudnością wydobył się jej chrapliwy głos. Popatrzył na nią przyjaźnie, kąciki ust zadrgały lekkim uśmiechem…
- Anioł. Jestem Anioł. – podał jej rękę, pomagając stanąć na nogi.
- Zgłoś się do kucharza a konia niech oporządzi któryś z żołnierzy. – wskazał ręką pobliską kępę drzew. Spojrzała w tym kierunku.
- Dokąd… - zwróciła się do… No właśnie ! Przy niej nikogo nie było ?!
Ruszyła w kierunku ogniska z kotłem. Żołnierz z chochlą mrugnął przyjaźnie:
- Trochę cienka ta zupa, ale Anioł kazał się dzielić –
Ktoś szturchnął ją w ramię. Gruba kobieta wcisnęła jej w rękę kromkę czerstwego chleba…
- Kto to… ten Anioł ? – spytała nieśmiało.
- Uciekaliśmy jak wszyscy, ale trzy dni temu, kiedy obudziliśmy się nad ranem, byli wśród nas ci żołnierze. Dowodził nimi ten… Anioł. Nikt inaczej jego nie nazywa. – wzruszyła ramionami – Zresztą, czy to ważne ? Byleby tylko minąć granicę z Rumunią…
- To my do Rumunii ? – zadławiła się z wrażenia.
- Dziecko ! Skąd ty jesteś ? Toż przed nami Tarnopol ! – kręcąc głową kobieta ruszyła przed siebie.
ANIOŁ (1)
Życie zawsze obfituje w wiele niespodzianek, zdarzeń dziwnych czy wręcz niewyjaśnionych. Z dzieciństwa pamiętam pewne wspomnienie mojej babci, które przeżyłam wielokrotnie we własnych snach lub analizując na jawie.
Kiedy pierwsze bomby w 1939 r. spadły na Zduńską Wolę, była wśród tych, którzy w panice uciekali na wschód. Na drodze do Łodzi parł strumień wozów konnych, rowerów i pieszych. Wszystko obciążone do granic możliwości ! Ruch właściwie w jednym kierunku, wyznaczanym każdego ranka przez wschodzące słońce…
- Niemcy idą ! – rozlegał się co jakiś czas histeryczny krzyk. Fala ludzi i zwierząt zaczynała rozpaczliwą ucieczkę w kierunku przeciwnym, tratując wszystko po drodze i siebie nawzajem. Strach wyzierał z każdego krzaka, zagajnika czy chałupy. Strach ustępował wraz ostatnim oddechem.
Wracano z powrotem na drogę, odszukując bliskich, znajomych i wreszcie… własny dobytek. Na trasie ucieczki pozostawali ci, którzy już nigdy nie mieli oglądać jesiennego zachodu.
Za Łodzią uciekali na Warszawę. Głód doskwierał coraz bardziej. Postoje były poświęcane na szukanie czegoś, co się nadawało do jedzenia. Nie było tego wiele. Ci przed nimi ogołocili okolicę jak szarańcza. W nocy każdy się układał, gdzie mógł i zasypiał kamiennym snem, by wczesnym rankiem ruszyć z tłumem dalej. Byle jak najdalej od huku bomb, wycia samolotów, wybuchów moździerzy i wszechobecnej śmierci.
- Dokąd teraz ? – pan Henryk wstrzymał konie, pytająco spoglądając zaczerwienionymi oczami za żonę. Staruszka wzruszyła ramionami:
- Byle dalej… - od chwili śmierci syna pod gruzami domu gasła z każdym dniem.
- A ty co myślisz ? – spojrzał na dziewczynę. Popatrzyła na rozdroże. Na lewo drogowskaz wskazywał Siedlce, na prawo – Puławy.
- Na wschodzie Rosjanie a na południu – Rumunia. – wyjaśniał cierpliwie pan Henryk, z troską obserwując wymizerowaną twarz pani Adeli.
Bardziej wiedziona intuicją wskazała kierunek na lewo.
- Tam ! – Wóz ze zgrzytem dołączył do lewej kolumny uciekinierów.
Opadali z sił. Konie również. Po trzech dniach wyraźnie osłabł Siwek. Pomogła wyrzucić część sprzętu, który dołączył do rzeczy, porzuconych przez tych, co był przed nimi. Tej nocy pochowali też panią Adelę. Zmarła bez słowa skargi czy pożegnania. Pan Henryk płakał jak dziecko, choć miał siedemdziesiątkę na karku. Musiała powozić zaprzęgiem.
Późnym wieczorem zagrzmiało niebo, choć nie było widać ani jednej chmurki.
niedziela, 13 stycznia 2008
RODZICE ! DO KĄTA !!! (1)
Z całą powagą muszę Wam zakomunikować, że niestety nie udało mi się wychować moich Rodziców ! Od kołyski kłamali, stosowali uniki lub naruszali moją delikatną powłokę cielesną w okolicach majteczek !
Nie kłamali ? A kto mi wciskał, że jak będę jadł kaszkę, to urosnę do sufitu ?! Kłamstwo ! Zmierzyłem – brakuje 79 centymetrów ! A od dwudziestu lat już nie rosnę…
Kiedy w wieku dziesięciu lat prosiłem o braciszka, Ojciec tłumaczył mi, że bocian nie dofrunął a Mama, że kapusta nie wzrosła. Jakby nie można było po prostu spłodzić… Telewizji nie oglądali po 22.00 ?!
A z tą nauką !! „Ucz się dziecko, ucz ! To do szczęścia klucz!” Brrrrrrr…
„Nauka to twoja praca !!!”, „Nauczyciel ma zawsze rację !”…
Kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz kłamstwo ! Osiemnaście lat umysłowych tortur, wbijania sobie do głowy stert śmieci z różnych dziedzin i umożliwianie rozwiązywania osobistych i służbowych frustracji całej armii osobników, zwanych nauczycielami, asystentami, docentami i profesorami… Brrrrrrrrr… Moim kosztem !!!
A horror od niepamiętnych czasów ?. Codzienne mycie, co drugi dzień kąpiel ! Jakie marnotrawstwo mydła, wody, szamponu… Przez tak częste stosowanie tego ostatniego teraz łysieję !
Tłumaczyłem, że wg podstaw ekonomii to konsumpcja i marnotrawstwo.
Cytowałem kogoś mądrego (nie pamiętam kogo) – „Mądrzy ludzie żyją w brudzie !” Ale kto by tam słuchał dziecka ! Tym bardziej moi Rodzice.
A mycie zębów ! To przez ciągłe szorowanie robiły mi się dziurki ! A potem dentyści – sadyści wiercili mi dziury aż do mózgu ! A zresztą… może sami
robili mi te dziurki ?! Nie mogłem ich sprawdzić z pozycji horyzontalnej i japą rozdziawioną jak wrota garażu…
Uff ! Jak wychowywałem Rodziców – w następnym odcinku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)